Dziś chciałbym wam przedstawić moje opowiadanie sprzed paru lat z okazji konkursu odnośnie sprzeciwu wobec narkomanii i innym nałogom, gdzie zajęło pierwsze miejsce. Akcja dzieje się w Świecie Dysku wymyślonym przez Terry'ego Pratchett'a, brytyjski humor i styl pisania naśladuje ten autorski.
Zapraszam do przeczytania i komentowania.
Niechciany kupiec
Rincewind, mag z Niewidocznego Uniwersytetu, rzadko pojawiał się w okolicach „Rozbitego Bębna”, ale widocznie tak go Los poprowadził. Nie bardzo wiedział co robi i co się dzieje dookoła. Tuż przed nim zatrzymał się wóz z Pseudopolis wiozący kapustę. Wyszedł z transu. Uświadomił sobie nagle, że z uniwersyteckiej stołówki przeniósł się w okolice karczmy. Nie zdziwiło go to zbytnio, w życiu przeżył gorsze rzeczy. Przed nim zmaterializował się w mgnieniu oka Los.
- Zdziwiony? – zapytał.
- Nie bardzo – odpowiedział mag.
- Co? – zdziwił się Los - Nieważne mam problem, raczej my mamy, a nawet cały świat ma…- dukał Los.
- Czemu?- przeraził się lekko Rincewind, gdyż był przewrażliwiony na punkcie, zagłady, tym bardziej jego, miał na to uczulenie przez co, wyskakiwały mu wstrętne bąble na….
- Śmierć przeżywa kryzys – odparł.
- To chyba dobrze – uspokoił się.
-Odkąd raz się upił, nie opuszcza tego miejsca na krok…- ciągnął Los, wskazując drzwi tawerny.
-Tym lepiej! –przerwał mu mag.
- Nie bardzo, ludzie nie umierają! Historia wymyka się spod kontroli! Wchodzi na własny tor.
- Co z tego? Świat non stop się zmienia – zadrwił lekko Rincewind.
- Jak tak dalej będzie pojawi się Kryzys, zacznie braknąć jedzenia, wody, drzewa przestaną produkować tlen, a nieumierający ludzie będą cierpieć wieczne męki, no i przestaną produkować bony na loterię!
- Te loterie to oszustwo, płacisz za bon, a i tak nikt nie wygrywa! – oburzył się mag. – I jeszcze ludzie głupkowato modlą się o wygraną.
- Powiedz to Nadziei! – powiedział Los
- No dobrze, a co z faktem, że Śmierć jest niedysponowany?
- Masz z nim porozmawiać!
- Czemu ja?
- Bo on Ciebie zna, tyle razy na Ciebie polował i próbował Cię uśmiercić, że…
Niedaleko od tamtejszego miejsca, wręcz na linii wzroku dwóch strażników miejskich pełniło wartę. Gdyby nie oparcie w postaci halabard, dawno padliby z nudów.
Jeden z nich coś zauważył.
- Patrz! – powiedział nowy strażnik.
- Hmm? – odpowiedział sierżant Marchewa.
- Ten mag rozmawia z końskim zadem lub… z kapustą! Ostatnio widuję się coraz więcej takich ludzi. Czy to nie dziwne? - burzył się nowy strażnik, który nie widział Losu, tak jak i zwykli ludzie, którzy nie potrafiliby dostrzec przechodzącego koło nich Śmierci.
- Eee… swego czasu na Gwiazdkę też gadałem sobie z kapustą. Pytała się o obiadowe menu na następny dzień, a potem podawała powody, dla których nie powinniśmy użyć jej do gołąbków. – pochwalił się sierżant Marchewa.
Nowy strażnik miejski przesunął o krok w bok…
- A jak się nie zgodzę! – krzyknął Rincewind.
- Rozkazuję Ci! – odkrzyknął mu Los
- Według przywilejów nikt nie może rozkazywać magowi, to obraza jego stanu! –odkrzyknął mu mag
- Przywileje dotyczą ludzi, a ja jestem nad Tobą w hierarchii!
- Hmm… - zamyślił się czarodziej – No w sumie… To całkiem możliwe. I tak nie pójdę!
- Zobaczymy! - uśmiechnął się Los…
Śmierć siedział przy ladzie, tuż obok góry nie pełnych kieliszków i kufli oraz jakiegoś woreczka z białym proszkiem.
Rincewind wtoczył się do środka niczym zombi i usiadł.
Odzyskał świadomość.
- Znowu! Jeszcze raz! – mruknął głośno.
- Okijasik! Za Twoje męki! – Śmierć uniósł kufel i dosypał białego proszku.
- Za twoje - krzyknął niczym jeden mąż okoliczny tłum.
- Dobrze się czujesz?- zapytał Rinewind.
- Hm,hm…- dopił kolejny kufel piwa.- Ja … brze ... je.
Łup.
Śmierć runął jak tru… placek na blat.
Rincewind zrozumiał, że rozmowa nic nie da i trzeba będzie go przetransportować do kogoś z większą wiedzą na przykład nadrektora Ridcully’ego. Stary Munstrum musi coś wiedzieć o Śmierci, prochach i choć w sumie nie koniecznie o odwyku.
- „Transport”- pomyślał i dmuchnął w dziwny gwizdek zawieszony na szyi.
- Pchy… mówiłem mu, żeby nie pił, same prochy są lepsze – powiedział nieznajomy.
- Proszę? – odwrócił się i od razu tego pożałował, gdyż owa osoba wyglądała na żywego trupa we wczesnym stadium gnilnym.
- Prochy! PjuPżdziu, Merchenforia, Barwestra … - wyliczał
- Co to robi? –zapytał z niechęcią.
- Daje Ci szczęście, czujesz różne emocje, wiruje Tobą, a później widzisz cuda! – zachęcał owy osobnik.
- Taa…, a skutki uboczne?
- Nie ma!
- Na pewno?
- Na pewno!
A gdyby były? – zmienił sposób wypowiedzi
- Panie nie bój nic! Ja się trzymam.
- Widzę! Długo to bierzesz? – zapytał Rincewind
-Tydzień!
Łup!
Zapadła cisza, gdyż huk upadających drzwi frontowych pochłonął cały hałas pomieszczenia. W progu stał Bagaż – kufer z drzewa myślącej gruszy – na swojej setce nóg.
- Chodź pomożesz mi go zabrać do uniwersytetu.
Bagaż popatrzył na Rincewinda dziurką od klucza i podniósł zasuwy.
- Tu chodzi o losu świata!
Kufer pomyślał: „No dobra” i otworzył wieko, poczym mag zepchnął Śmierć do środka.
Łup.
- Super drugi padł. Jego też bierzemy!
Bagaż spojrzał na niego błagalnie.
- Trzeba im pomóc! – powiedział Rincewind.
- No dalej ruszaj do uniwersytetu!- rozkazał mag, kiedy zapakował obu pasażerów.
Dziurka od klucza Bagażu przybrała groźny, pełen oburzenia mars. W ostatnim czasie kufer zaczął poduczać swojego pana z dobrego wychowania. W znak sprzeciwu schował nóżki i usiadł na brudnej podłodze tawerny.
-Och.. nawet mnie nie denerwuj! Chodź! – zachęcał Rincewind
Kufer zaparł się.
- No dobrze. Proszę chodź ze mną. Przepraszam Cię - uniżył się.
Bagaż zatriumfował w myślach i ruszył w stronę uczelni…
Lord Vetinari patrycjusz owego miasta trwał przy oknie wpatrzony w grupkę osób z transparentami, stojącą tuż przy bramie jego pałacu. Nie bardzo rozumiał zaistniałą sytuację, gdyż dzięki jego tyrańskim rządom miasto zaczęło prosperować, jak nigdy – istotnie, ponieważ odkąd powstało nigdy nie zanotowano w nim przejawów rozwoju, czy czegokolwiek. Przejął on władzę po byłej radzie miasta, która prawie doprowadziła do bankructwa miejscowości. Poza tym swój status potęguje tym, że wie wszystko o swoich poddanych – dosłownie, nawet to ile razy, kto i kiedy podrapał się po głowie. Dobrym posunięciem z jego strony było utworzenie gildii, które zrzeszały osoby danej profesji w jedną zgraną spółkę, równie dobrym pomysłem było zalegalizowanie przestępczości w obrębie gildii (Gildia Skrytobójców, której członkowie nie mogą kraść, czy też Gildia Złodziei, której zaś przedstawiciele nie mogą zabijać) i opodatkowanie jej, gdyż patrycjusz lubi ład i porządek.
Havelock Vetinari z wykształcenia był skrytobójcą, toteż odstraszało to od niego wszelaką opozycję. Usposobienie owej postaci idealnie pasowało do jego profesji był spokojny, opanowany, ambitny, sprytny, cierpliwy, uważny i honorowy – pozwalał przeciwnikom wybrać rodzaj śmierci. Oprócz tego widział w ludzkich kontaktach więcej niż przeciętna istota, w kilka sekund potrafił usnuć, bądź zmienić swoją strategie od podstaw, po najdrobniejsze szczegóły. Osoba na jego stanowisku musi być jak żółw, utrzymywać pozory niegroźnego stworzenia, a w rezultacie w odpowiednim momencie odgryźć rękę, po to właśnie zawsze podróżował z laską, kawałkiem drewna , który w istocie był pochwą dla miecza.
Najważniejszą cechą patrycjusza jest ciągłe utrzymywanie trzeźwego, wyćwiczonego umysłu jego ulubioną złotą myślą była „Adhibe rationem difficultatibus” – w trudnościach odwołuj się do rozumu, toteż nie pozwał sobie on na jakiekolwiek używki, sądzi on o nich to co podatnicy o urzędzie podatkowym. Uważa on je za truciznę używaną przez tych, których mózgi mieszczą się w kałamarzu i są równie użyteczne jak pióro analfabecie.
Aktualnie szukał w słowniku słów napisanych na transparentach.
- Możesz wejść Drumknott – powiedział otwierając drzwi, po czym zaczął wertować stronnice z wyrazami na „d”.
Sługa patrycjusza stał przy niedawno zamkniętych drzwiach z ręką przygotowaną do pukania. Poszedł do okna i popatrzył na kilka osób, przypuszczalnie strajkujących.
- Spuścić psy, milordzie? – zapytał nadając temu pytaniu odpowiedni akcent.
- Nie, to tylko zmęczy ogary – odpowiedział – zaproś ich do środka poświęcę im trochę mojego czasu, a potem spuścisz ogary.
- Jak sobie życzysz – uśmiechną się – czym obecnie się zajmujesz panie?
- Szukam tych słów – wskazał palcem na transparenty – nie mogę zrozumieć ich znaczenia.
- Demokracja to idea polityczna mająca na celu zrównanie w prawach wszystkich ludzi i nadanie im prawa do władzy.
Lord Vetinari przeżył wielki szok, „to całkowita głupota” – pomyślał tyran.
- A republika to ustrój oparty na demokracji, w którym nawet prosty wieśniak może zostać władcą.
- W przeszłości robiono podobne eksperymenty. Bene facit, qui ex aliorum erroribus sibi exemplum sumit (Dobrze czyni ten, kto uczy się na cudzych błędach) – odpowiedział patrycjusz.
- Nie wiem, czy wiesz, panie – zaczął – ale mamy gościa, a w szczególności sprzedawcę, który nie dość, że sprzedaje środki niewiadomego pochodzenia i nieznanych właściwości, nie dostał pozwolenia na rozprowadzanie ich, to jeszcze nie wpłacił on opłaty do Gildii Kupców.
- Jestem tego świadom, do miasta przybył o godzinie dwunastej dwadzieścia trzy i pięćdziesiąt trzy sekundy, a piętnaście minut i czterdzieści osiem sekund później rozłożył towar, no i nie wpłacił opłat, co nie oznacza, że za to nie zapłaci. Oculum pro dente, dentem pro oculo (oko za ząb, ząb za oko) – odparł.
- Nasłać na niego straż miejską? – zapytał kamerdyner – on może rozprowadzać niebezpieczne substancje, panie.
- Poczekaj Rufus – uspokoił sługę - a z resztą, co za tępy osioł kupiłby nieznany towar od nieznajomego handlarza?
- Acha… jak będziesz schodził to zaproś tym miłych rewolucjonistów – powiedział i dodał – mam nadzieję, że nie karmiłeś dzisiaj ogarów.
- Tak jest, milordzie – odpowiedział z uśmiechem na twarzy, ukłonił się i wyszedł zamykając za sobą drzwi.
Mustrum Ridcully siedział sobie w swoim przewygodnym fotelu, wśród wesołych trzasków ognia, który co kilka sekund zmieniał kolor.
Był obecnie w trakcie dopalania swojego nowo kupionego cygara, które przejawiało dziwne właściwości. Z głębin rwącego potoku informacji, które właśnie przebiegały przez jego system nerwowy, wyrwał jedną, a było to raczej wspomnienie. Przypomniało mu się, że prosił sprzedawcę – całkiem normalnego, jeśliby nie liczyć koszuli z namalowaną siedmiolistną rośliną- o mocny towar, sądząc, że sprzedaje tytoniowe cygara.
Mustrum, jak i duża część magów był uzależniony od tytoniu, co było częstą przyczyną wczesnych zgonów w długowiecznym życiu czarodziei.
Przeszły mu ciarki po plecach, podłoga zaczęła wibrować.
-„Mam nadzieję, że Myślak nie kombinuje nic ze swoim reaktorem.”- pomyślał
Świat zakręcił mu się w głowie, poczym eksplodował w wielkiej implozji.
Rincewind wraz z Bagażem wtargnęli z pędem do pokoju nadrektora, spostrzegając następnie Myślaka Stibbonsa stojącego z przechyloną głową nad drgającym ciałem Ridcully’ego. Przejawiał on chęć notowania aktualnych poczynań swojego przełożonego.
- Co się stało? – zapytał Rincewind.
- Nie wiem.
- Prochy? Czy ma to jakiś związek z kobietami?
- A co to? – zapytał z naukową duszą Myślak
- Trudno określić.
- Acha.
Gatunek „kobieta” był znany magom tylko w teorii, gdyż pochłonięci byli oni całkowicie jedzeniem, spaniem, jedzeniem, niedocenianym spaniem po jedzeniu, a w wolnych chwilach dla odmiany magią.
Kufer wypluł pozostałe ofiary nieznanego dilera.
- To mi wygląda na ućpienie! – powiedział Stibbons, był to chyba jeden jedyny ambitny i ogarnięty mag na uczelni.
- Sa jakieś metody na odućpienie? – zapytał Rincewind z czystej ciekawości.
Myślak sięgnął na półkę po poradnik na „Urazy i zrazy” wiedźmy Patiaty
- Są trzy. Pierwsza brzmi: „Dać pacjentowi ućpić się na śmierć” – czytał Stibbons.
- W jednym przypadku nie możliwe – uznał Rincewind, myśląc o Śmierci.
- Druga brzmi: „Dobić pacjenta jak bardzo cierpi i tym samym mu ulżyć.”
- Dość logiczne.
- Trzecia brzmi: „Wysłać pacjenta do szpitala prowadzonego przez siostry z zakonu Św. Helgi na terapie odućpieniową i odwykową. Po kuracji osobnik nie powinien myśleć, chcieć wziąć prochów oraz ich czuć i widzieć.
- Bardzo… ciekawe – uznał Rincewind
-Czyli co robimy? – zapytał Myślak
- Trójka!
- Och… po cóż im było to przyjmować! – powiedział Stibbons patrząc na sparaliżowane ofiary dilera – z ust nadrektora zaczęła cieknąć ślina, tworząc coraz większą, mazistą kałużę - i zastanawiał się, co na ten fakt powie straż miejska…
Misza