środa, 3 maja 2017

Opowieści starego antykwariusza - M. R. James

Loża grozy


Autor zbioru opowiadań może być wam nieznany, mimo iż w Anglii zalicza się go do klasyków i porównuje z J.R.R. Tolkienem (Władca Pierścieni), C.S. Lewisem (Narnia), Lewisem Carrolem (Alicja w Krainie Czarów). Niektórzy krytycy zaś uważają go za drugiego po Lovecraft'cie.





Na wstępie chciałbym Wam go przedstawić. Montague Rhodes James, czy też M.R. James jak sam wolał być nazywany urodził się w Anglii w 1862 w hrabstwie Suffolk, bogatej w klimatyczne widoki krainie dworków i rezydencji arystokracji brytyjskiej, gdzie nie dziwota umiejscowił większość ze swoich opowiadań. Był on synem duchownego, lecz nie czuł tego samego powołania co ojciec i postanowił kształcić swój umysł, zamiast piąć się drabiną do nieba w hierarchii duchowieństwa. Zaprowadziło go to do King's College, później Cambrige, gdzie pełnił funkcję rektora. Z zawodu był językoznawcą i biblistą zafascynowanym w legendach, biblijnej apokalipsie, oraz archeologii. Podczas swojej pracy na uczelniach zaczął klecić opowiastki z nutą grozy po to by rozerwać studentów, pobudzić ich do działania, zyskać ich szacunek. Opowieści te cieszyły się również powodzeniem podczas świątecznych zgromadzeń w klimatach kominkowej gawędy. Początkowo robił to z czystej fascynacji fantastyką, w efekcie przeniósł to na aspekt towarzyski, a finalnie na papier. Pod namową bliskich tworzył coraz to ciekawsze przepełnione tajemnicą i grozą historie. Jego dorobek nie jest pokaźny, gdyż liczy około 30 opowiadań, mimo to znalazły one swoje miejsce i uznanie czytelników. 




Mówiąc o twórczości M.R. Jamesa i wspominając o literaturze grozy nie mam na myśli typowego horroru, a opowieści do duchach (ghost stories). Nie możemy się tutaj spodziewać szybkiej akcji i brutalnego działania. Historie spisane przez Jamesa mają charakter suspensowy, jak możemy się domyśleć typowy dla obcowania z duchami. Autor przeraża nas naszą własną wyobraźnią, to jest największy atut książek grozy, w sposób utajony, Zwykły czytelnik podchodzi do lektury z nieświadomością tego, co zastanie w trakcie przyswajania treści. Chłonąc opisy krajobrazu, dworku, labiryntu z żywopłotu w ogrodzie przy odziedziczonej posesji, tracimy powagę sytuacji, czujność. Po to by tuż zza kotary wyłoniła się zniekształcona dłoń potwornego maszkarona, podczas pisania listu przez bohatera opowiadania. Wyrywa włos z głowy i chowa się z powrotem zza kotarę niezauważony, po to by otworzyć z donośnym skrzypieniem drzwi łazienki, gdy tylko nasz bohater uda się na nocną przechadzkę za potrzebą. Wydaje się nam, że to nic wielkiego, nie jest to UFO, GMO, ani nie są to ZOMBIE, mimo to każdy z nas podświadomie wie, że gdy przeciąg, albo innych dziw natury otworzy nam drzwi łazienki, garderoby, szafy, tuż przed naszym nosem to nie pomyślimy w pierwszej kolejności o ZOMBIE, bo niby skąd one w szafie, GMO, bo w sumie nic poza zatęchła kanapką sprzed roku w naszej szafie nie żyje, a kosmici przecież woleli by wejść frontowymi drzwiami. Pomimo upływu czasu opowieści o duchach zdają egzamin, są nieśmiertelne, obcowanie człowieka z bytami nadprzyrodzonymi było z nami od zarania dziejów i pewnie pozostanie aż do końca.




Szczerze mówiąc trudno mi było niekiedy przejść przez opisy krajobrazów Wielkiej Brytanii. Nie było tu pojawiających się w 70% prozy Lovecrafta wzmianek o dwuspadowych dachach z czasów pierwszych pionierów, a pojawiały się obrazy z ekranizacji książek Agathy Christie (Panna Marple), Tajemniczego Ogrodu, czy serialu sci-fi Doctor Who  itp... Krajobraz wzgórz poprzecinanych kamiennymi zagrodami, mglista, pochmurna, deszczowa pogoda, powodują u mnie melancholię i senność, ale bądź co bądź nadaje te nieco tajemniczości. Buduje to świetny klimat do obcowania ze zjawiskami nadprzyrodzonymi wyłaniającymi się z gęstej londyńskiej mgły (dobra... smogu...), ale w niektórych przypadkach działało to zniechęcająco, szczególnie gdy stajesz przed wyzwaniem przeczytanie czterech stron zbitego czystego opisu ogrodu, nie jestem fanem szczegółowych opisów, wolę zostawić sobie nieco miejsca na własną wyobraźnię, za to jestem kontent, iż monstra i zjawy pojawiające się w opowiadaniach nie są doszczętnie opisane, dzięki temu każdy z nas widzi innego potwora, wyobraźnia człowieka pracuje, co nie ma miejsca podczas oglądania filmu, to wielki plus, gdy jedyne co nas ogranicza to nasza wyobraźnia, dlatego lubię przeczytać książkę, potem obejrzeć film na jej podstawie, a potem porozmawiać z kimś o tym filmie i książce, to ciekawy eksperyment, ponieważ uświadamia nam jak bardzo jesteśmy inni, w dobrej myśli, bo kreatywni.




Historie przedstawione w opowiadaniach bazowane są często na miejscowych mitach i przesądach, maszkarony są oryginalne, a opowiadania budowane na fundamentach historycznych, jak wzmianki o zakonie templariuszy,  czy starych ruinach opactwa dają nam szanse wczucia się w klimat opowiadania, nie mówiąc o tym, że większość miejsc, które spotkamy podczas lektury istnieje na prawdę w rodzinnym regionie autora, wspomnianym hrabstwie Suffolk. Zachęcam wszystkich zarówno do zapoznania się ze spuścizną M.R. Jamesa, oraz obejrzenia drzeworytów, grafik związanych z jego opowiadaniami, gdyż groza wywołująca strach przed spotkaniem z owymi scenami jest wręcz namacalna.

Misza



wtorek, 2 maja 2017

Duchy ze Sleath - James Herbert

Loża grozy

Parę słów o...


Książkę tę znalazłem przypadkiem w jednej z wrocławskich bibliotek. Nie znając autora, oprócz skojarzenia z Frankiem Herbertem, autorem Diuny - uniwersum sci-fi, wziąłem  książkę w ciemno. Jak to mam w zwyczaju nie czytałem także opisu zamieszczonego na tylnej okładce. Nie jest to może szczególnie ważne, ale dodatkowym atutem były brązowiejące kartki oraz zapach etylowaniliny.


Jak czuje się matka, która wracając z pogrzebu syna napotyka go oczekującego w domu?




Książka opowiada o David'zie Ashu'u badaczu zjawisk nadprzyrodzonych. Wezwany przez pastora wyrusza do już dawno zapomnianej przez świat miejscowości Sleath. Na miejscu poznaje Grace Lockwood córkę pastora, która przez resztę książki będzie podążać za nim jak dobry duch pomagając poznać genezę miejscowych osobliwości. Sleath ma swoje swoją historię i swoje tajemnice.

Ash jest herosem. Nie jest wszechwiedzący.  Sprawia wrażenie westernowego cowboya swoim cynizmem i twardością, które po przyjeździe do Sleath zostaną poddane próbie. Kolorytu nadaje mu sceptyczne podejście co do zjawisk paranormalnych. Ash przez swoją dotychczasową pracę w instytucie zdemaskował wiele oszust mających na celu przynieść rozgłos, czy próbujących upokorzyć badaczy zjawisk paranormalnych w oczach publiki. Jednakże, nie tylko mieszkańcy sennego miasteczka trzymają swoje sekrety tuż przy sercu. Nie można uciekać wiecznie... Dawid przyjeżdżając do Sleath będzie zmuszony by stanąć twarzą w twarz z dręczącą go przeszłością. 

Wraz z biegiem stron akcja nie zwalnia, wręcz przeciwnie przyśpiesza do zawrotnych prędkości. Morderstwa przybierają na ilości. Z dawno zamkniętej szkoły słuchać groteskowy hymn wyśpiewywany przez dzieci. Skrzypienie starego koła młyńskiego przypomina jęk torturowanego mężczyzny. Udręczone dusze budzą się ze snu. Wychodzą na jaw skrywane przez dziesiątki lat bluźnierstwa. Lokalnego pastora trawi pogłębiająca się choroba. Atmosfera, tak jak mgła gęstnieje wokół z pozoru niewinnej mieścinki.

Napięcie towarzyszące bohaterom powieści przypomina mi poniekąd tą z serii Silent Hill. Zostają oni zamknięci w miejscowości odciętej od świata, z dala od cywilizacji, od pomocy. Sytuacja zmusza ich do walki z nieznanym im dotychczas złem, zarówno tym materialnym, jak i eterycznym. Książka nie daje nam czasu na nudę. Akcja przez czterysta stron wre czym prędzej do zakończenia. Zauważa się tu dość wolny początek, dynamiczne serce powieści, po czym następuje powtórne zwolnienie, aby dopiąć wszystko do ostatniego guzika. Jestem zadowolony z powieści, czas pokaże, czy tylko książka, czy cały dorobek Jamesa Herberta jest wart uwagi wyjadacza grozy.  

Książkę przeczytałem połowicznie do poduszki (klimat), połowicznie w autobusie (oszczędność czasu).  


(Szkoda, że nie w wannie...)  

Tak całkiem na marginesie... nie wiem, czy to dziwny pomysł autora, czy wina tłumacza, ale większa połowa postaci pojawiających się w książce jest określana jako BUŃCZUCZNA, albo tłumacz miał słaby zakres słownictwa... ubóstwia to słowo... albo autor użył słowa, którego inaczej przetłumaczyć się nie da... nie wiem, mimo wszystko słowo to wbija się do czaszki do tego stopnia, że już chyba nigdy nie użyję słów: zuchwały, pewny siebie, zawadiacki...

Misza